Artykuł Rafała. A. Ziemkiewicza w portalu DoRzeczy
“Do roku 2025 zostaną zbudowane Stany Zjednoczone Europy. Kto nie chce się temu podporządkować, będzie musiał opuścić Unię” – kiedy w grudniu 2017 r. cytowaliśmy (jako jedno z niewielu polskich mediów) te słowa Martina Schulza, wówczas przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, polskie elity opiniotwórcze kompletnie je zignorowały. Podobnie było z kolejnymi, coraz dalej idącymi i coraz bardziej dobitnymi zapowiedziami, a potem politycznymi faktami, wskazującymi, że kierownicze kręgi „starej Unii” ogarnięte są determinacją, by dotychczasowe struktury wspólnoty przekształcić w centralnie zarządzane „państwo europejskie”, pozbawiając kraje członkowskie kompetencji suwerennych państw.
Można zrozumieć, że w kręgach skrajnie lewicowych plan ten nie tylko nie wzbudził oporów, lecz także powitany został z nadzieją. Polska lewica, wskutek odmienności naszej historii pozbawiona szerszego społecznego zaplecza, od pokoleń żyje marzeniem, sformułowanym w sławnym liście Tadeusza Krońskiego do Czesława Miłosza: znaleźć oparcie w jakiejś sile zewnętrznej (w wypadku Krońskiego miały to być „kolby sowieckich karabinów”), która wybije Polakom z głów ich narodowo-katolickie zacofanie, bo tutejsze środowiska postępowe są zbyt wątłe, by dokonać tego same.
Można też zrozumieć, dlaczego fałszywie przedstawiały federalizacyjne zapędy UE środowiska lewicowo-liberalne i ich wpływowe media. Od czasu odrzucenia przez społeczeństwo balcerowiczowskiej „transformacji ustrojowej” żyją one w przekonaniu, że jako oświecone elity muszą przeprowadzać Polaków przez historycznie nieuchronne procesy bez ich wiedzy, a wręcz odwracając uwagę – tak jak żeby wyprowadzić z płonącej stajni inwentarz, trzeba mu pookręcać łby szmatami, bo bezmózgie bydło będzie kopało, zapierało się i utrudniało, nie rozumiejąc, że wszystko to dla jego dobra.
Sygnał uległości
Jednak całkowite zignorowanie zagrożenia przez rządzące przez ostatnich osiem lat Prawo i Sprawiedliwość nie daje się wytłumaczyć niczym innym niż polityczną krótkowzrocznością. Zahipnotyzowani sondażami wskazującymi na europejski entuzjazm wyborców i zaszantażowani propagandą opozycji, straszącą polexitem, rządzący starali się gorliwie przedstawić jako nie mniej euroentuzjastyczni od opozycji – czego ukoronowaniem była uchwała władz partii, wykluczająca wystąpienie ze struktur UE kiedykolwiek i bez względu na jakiekolwiek okoliczności. Ten otwarcie wysłany do Berlina i Brukseli sygnał uległości szedł w parze z podpisywaniem przez rząd Mateusza Morawieckiego kolejnych ustępstw, zgód i „kamieni milowych”, osłanianym snuciem rojeń o rychłym stworzeniu z zachodnimi partiami protestu (francuskim FN, hiszpańską VOX etc.) koalicji, która zablokuje niekorzystne dla Polski dążenia federalizacyjne. Wszystko w nadziei, że udobruchana ustępstwami Komisja Europejska wykona jakiś gest wobec PiS, który poprawi wyborcze szanse stale oskarżanej o „antyeuropejskość” władzy.
Berlin i Bruksela nie podjęły jednak tej gry, przyjmowały kolejne ustępstwa, nie kwitując, a niekiedy – jak w wypadku jawnego okpienia przez przewodniczącą von der Leyen prezydenta Dudy w sprawie ustawy „odblokowującej” KPO – wykorzystując je do dodatkowego poniżenia znienawidzonej „nacjonalistyczno-katolickiej dyktatury”.
Kunktatorska polityka wobec eurokracji zakładała rezygnację z realizowania strategicznych polskich interesów, osłanianą retorycznymi wzmożeniami, w zamian za taktyczne, wyborcze korzyści, w które wierzyć było skrajną naiwnością – urzędnicy i politycy „starej Unii” nawet przez moment nie ukrywali przecież, że ich celem jest osadzenie u władzy w Polsce „proeuropejskiego” Tuska. Jedynym jej skutkiem jest, że wyprzedając teraz polską suwerenność, będzie mógł ten ostatni używać – niestety prawdziwego – argumentu: „Przecież tylko wywiązuję się z zobowiązań podjętych przez poprzedni rząd”.
Zmiana traktatów
Tymczasem proces budowania „państwa europejskiego” został przyśpieszony. Wiktor Suworow opisywał kiedyś wojnę agresywną na wzór zachowania drapieżnika, który, jak długo może, podkrada się do ofiary skrycie, by rzucić się otwarcie do ataku dopiero wtedy, kiedy jej szanse na ucieczkę spadną do minimum. Analogicznie można powiedzieć, że przegłosowanie przez Komisję Konstytucyjną Parlamentu Europejskiego (AFEC) projektu zmian traktatów unijnych, przekształcającego wspólnotę suwerennych państw w państwo związkowe, jest symbolicznym zakończeniem fazy „podkradania się”. Twór, zwany, dla lepszych skojarzeń, „Stanami Zjednoczonymi Europy”, w istocie bardziej zasługujący na miano „Związku Socjalistycznych Republik Europejskich”, został światu pokazany w całej jaskrawości, w formie bardziej skrajnej, niż ktokolwiek to wcześniej postulował. Z naszego punktu widzenia godne odnotowania jest, że owo wiekopomne głosowanie miało się pierwotnie odbyć 12 października i przesunięto je o tydzień ze względu na Polskę, by nie zaszkodziło osadzeniu u władzy w Warszawie Donalda Tuska.
Projekt, przegłosowany przez AFEC i skierowany pod obrady plenarne europarlamentu, idzie tak daleko, że komentatorzy upatrują w nim rezultatu rywalizacji w „proeuropejskiej” gorliwości liderów PE z brukselskimi urzędnikami albo czegoś w rodzaju europejskiej „kozy rabina”, projektu ogłoszonego tylko po to, by potem z 90 proc. jego zapisów mógł się zarząd „państwa europejskiego w budowie” wycofać, forsując za tę cenę to, co najważniejsze – nowy sposób podejmowania decyzji, który i tak pozwoli z czasem zrealizować pozostałe 90 proc.
Mamy tu bowiem nie tylko zupełnie otwarte sprowadzenie rządów krajowych do roli lokalnych administratorów, podporządkowanych ścisłemu nadzorowi centrali. Mamy także otwarcie wyrażone dążenie do wypchnięcia z Europy Stanów Zjednoczonych i uniezależnienia się, poprzez stworzenie „europejskich sił zbrojnych”, od NATO – co dodatkowo podkreślił współsprawozdawca projektu, niemiecki europoseł Helmut Scholz. Widać w tym, że architekci „państwa europejskiego” konstruują je nie dla samego konstruowania, ale po to, by było instrumentem konkretnej polityki, otwarcie postulowanej niedawno w publicznych wystąpieniach kanclerza Scholza i prezydenta Macrona: polityki „równoważenia” wpływów amerykańskich w Europie wpływami Chin i ich junior partnera, którym „pełnoskalowa” agresja na Ukrainę uczyniła Rosję.
Moment ogłoszenia projektu scentralizowanego „państwa europejskiego”, poddanego dyktatowi unijnych mocarstw i mającego wyraźny, antynarodowy, lewicowy profil ideologiczny, określony przez celebrowanego na poziomie najwyższych władz UE Karola Marksa i jego uczniów, twórców „Manifestu z Ventotene”, zbiegł się z „odczarowaniem” tematu w lewicowo-liberalnych mediach. Także w Polsce. Dotąd „mądrość etapu” kazała, by w mediach należących do europejskich korporacji wszelkie informacje o federalizacyjnych staraniach Berlina i Brukseli przemilczać i bagatelizować – nawet gdy „konieczność przejęcia przez Berlin odpowiedzialności za Europę” i podporządkowania „wspólnym europejskim interesom narodowych egoizmów” głosili nie tylko Martin Schulz, lecz także sam Olaf Scholz. „To pieśń dalekiej przyszłości”, „teoretyczne rozważania”, „PiS-owska propaganda”. Duża część lewicowo-liberalnej propagandy pozostaje wciąż w tym schemacie, wmawiając, podobnie jak niedawno czyniły to w odniesieniu do rozporządzenia o przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów, że żadnych wiążących ustaleń nie ma i wszystko jest tylko przesadą albo całkowitym zmyśleniem wrogich sił. Niemniej wpływowy portal Onet koncernu Ringier Axel Springer dosłownie nazajutrz po przegranych dla PiS wyborach ogłosił piórem swego redaktora naczelnego, że czas najwyższy poważnie rozważyć „korzyści”, które odniesiemy z włączenia się w „państwo europejskie”.
Wspomniany wyżej tekst Bartosza Węglarczyka cenny jest o tyle, że wyznacza propagandową argumentację, która będzie teraz na różne sposoby agregowana. Od dawnych, lewicowych rojeń o „nieuchronnym rozpłynięciu się narodów we wspólnocie wyższego rzędu”, snutych przez lewicowych intelektualistów w dziale „opinie” „Gazety Wyborczej” czy w niszowych mediach w rodzaju „Krytyki Politycznej”, dzieli elukubracje Węglarczyka jedno: nie ma już u niego mowy o jakiejś „ponadnarodowej wspólnocie”, która wyzwala się z ciasnych, narodowych organizacji państwowych, bo weszła na wyższy poziom, stała się „narodem europejskim”, więc już ich nie potrzebuje. Obecnie „państwo europejskie” jest nam stręczone jako „oparcie się” na „sile” i zdecydowaniu „unijnych mocarstw”, które w dobie wojen i niepokojów społecznych zapewnią nam bezpieczeństwo.
Szkoda tu czasu na pastwienie się nad głupactwami propagandysty planowanego „Anschlussu” – jak dotąd stopnień bezpieczeństwa w Polsce jest znacznie wyższy niż w państwach, które chcą nam je gwarantować, i nie trzeba geniuszu, by wyobrazić sobie, jak potoczyłaby się sytuacja na Ukrainie, gdybyśmy w decydującej chwili swoje „egoistyczne” polskie interesy podporządkowali „europejskim”, reprezentowanym przez Berlin, Paryż i Brukselę. Ale propagandowe tezy zdradzają istotę sprawy. „Państwo europejskie” potrzebne jest jego twórcom nie dlatego, żeby Europejczycy poczuli się większą, ponadnarodową wspólnotą, ale dlatego, że silne kraje „muszą” wziąć te słabsze pod kuratelę i poprowadzić je we właściwym kierunku; a jeśli mniejsi nie rozumieją, że to dla ich własnego dobra, to należy użyć narzędzi przymusu, których wspólnota oparta na swobodzie trzech przepływów nie dawała, a oberpaństwo – da.
Niemiecka myśl
Wątkiem absolutnie kluczowym, wymagającym osobnych i obszernych omówień, jest rola odgrywana w tym centralizacyjnym „skoku” na wspólnotę europejską przez Niemcy. To politycy niemieccy zaprojektowali proces budowy państwa europejskiego nie poprzez zrastanie się równorzędnych partnerów, a wokół najsilniejszego, odtwarzając doświadczenia bismarckowskiego zjednoczenia Niemiec, w którym współczesne państwo niemieckie odegrać ma identyczną rolę, jak wówczas państwo pruskie. I to oni przekuli tradycyjny niemiecki nacjonalizm w nowego rodzaju, jakościowo tożsamy, ale posługujący się odmienną retoryką nacjonalizm „europejski”. Już nie „Deutschland”, ale „Europa uber alles” – ale wszak „Europa” to właśnie Niemcy, niemieckie elity, które najlepiej definiują europejskie interesy, niemiecka gospodarka, która najlepiej je gwarantuje, i niemiecka wyższość „mocarstwa moralnego”, które wzorcowo rozliczyło i przezwyciężyło zło nacjonalizmu i gotowe jest nauczyć tego wszystkich innych, zwłaszcza tych, którzy w swym zacofaniu wciąż nie rozumieją, że muszą się temu procesowi poddać.
Wszystko to, co ukryto pod kuszącym dla niektórych szyldem „Stanów Zjednoczonych Europy”, to w istocie stary zachodnioeuropejski imperializm i kolonialna żądza maksymalizowania zysków kosztem słabszych narodów – projekty wielce dla nas toksyczne. W istocie trzeba raz jeszcze przypomnieć, co pisaliśmy na tych łamach wielokrotnie, pęd centralizacyjny nie jest bynajmniej próbą zrealizowania jakiejś głębiej przemyślanej myśli. Jako projekt polityczny „państwo europejskie” jest rojeniem nieliczącym się z gospodarczymi ani społecznymi realiami, urągającym rzetelnemu rachunkowi sił i środków, realizowanym w ideologicznym obłędzie i w poczuciu konieczności „ucieczki do przodu”, ratowania pozorów zachodnioeuropejskiej mocarstwowości kosztem środkowej Europy i Bałkanów. W istocie jest to tylko „skok” na Europę, który długofalowo doprowadzić musi do wielu katastrof. Lepiej byłoby, gdyby Polska ich uniknęła, wyłączając się w porę z tego poronionego projektu.
Dlatego muszę napisać na koniec to, od czego być może należało zacząć, a co jest najbardziej oczywiste: wraz z rozpoczęciem w sposób otwarty procesu przekształcania Wspólnoty Europejskiej w Państwo Europejskie wygasła legitymizacja polskiego członkostwa w UE, którą było referendum z roku 2003, kiedy to 13,5 mln (z prawie 31 mln uprawnionych) Polaków wyraziło wolę wstąpienia do organizacji międzynarodowej, w niczym nieprzypominającej konstrukcji zaprojektowanej w projekcie przegłosowanym przez komisję Parlamentu Europejskiego, a niebawem, jak należy się spodziewać, przez PE jako taki. Polacy nigdy nie wyrazili zgody na oddanie suwerenności narodowej, na podporządkowanie się w kluczowych obszarach życia publicznego, jak również w kwestiach norm moralnych i wartości, zarządzeniom obcych organów, na których wybór i działanie nie mają żadnego wpływu i które w żaden sposób przed nami (ani chyba przed nikim w ogóle, poza samymi sobą) nie odpowiadają.
To nie tylko dotyczy Polski, lecz także w obliczu zagrożenia trzeba dbać przede wszystkim o własne podwórko. Każde działanie rządu polskiego, ktokolwiek będzie go tworzył, wychodzące naprzeciw dążeniom do zmiany unijnych traktatów, będzie działaniem bezprawnym dopóty, dopóki Polacy nie wyrażą swego stosunku do niepodległości w nowym referendum.